Etykiety

Translate

piątek, 19 marca 2021

MOJA BABCIA - COACH cz. 2



Moim Domem Rodzinnym był dom mojej Babci. Trzymiesięczny, chory niemowlak został przekazany w troskliwe i mądre ręce Babci, aby przywróciła życiu to płaczące dniami i nocami stworzonko. Czyli mnie. I tak już zostało. A więc byłam właściwie dzieckiem Babci i sześciorga rodzeństwa mojej Mamy. W czasie wojny i w początkowych latach odbudowy Polski brakowało wiele, w naszym domu również - ale przede wszystkim
nie zaznałam braku miłości. Miłość, którą poznałam w domu lat dziecinnych zawsze była w mym długim życiu i jest nadal ochronną tarczą i największym skarbem, który otrzymałam od losu.

Kochałam tę moją rodzinę i kocham nadal, choć ich już na Ziemi nie ma.

Nie było łatwo sprostać codziennym rygorystycznym wymaganiom domu Babci, a jeszcze trudniej żyć w stałej konfrontacji domowych zasad z zupełnie nowym życiem Polski Ludowej. Babcia tego życia nie przyjęła do wiadomości i „robiła swoje”, zgodnie z wyznawaną swą wewnętrzną prawdą. A tą prawdą była wyrażająca się czynem głęboka religijność, żarliwy patriotyzm i poświęcenie swego życia służbie najuboższym.

Mnie tym nie ułatwiała życia, bo mój dom był w oczach konformistycznych współczesnych... nieco za trudny do zaakceptowania. Nie rozumiałam wiele z domowych zasad, na przykład - dlaczego dzieci jadą na kolonie, a ja pojechać nie mogę. W czasie mojej podstawówki nie było ZHP ale "Organizacja Harcerska" Oczywiście ja nie należałam do tej OH. Rzewnymi łzami - wiadomo, bez żadnego skutku opłakiwałam moje rozmaite „niemożności”, a było ich sporo. 

Komunizm, bolszewicy - o co w tym chodzi, jak to pojąć? Innej historii uczono mnie w domu, a innej w szkole...

 Gdy wojna się kończyła, przy wyzwalaniu Krakowa u niektórych mieszkańców chwilowo stacjonowali rosyjscy żołnierze. U nas również.

Jeden z nich – miał na imię z polska Staszko – wychodził z moją Babcią na tzw. świeże powietrze.  Widziałam przez okno, jak ją troskliwie prowadził. I mówił do niej Mamasza... A dla mnie chorej przyniósł kieliszek czerwonego wina, które ukradł swemu dowódcy, bo ponoć miało mi pomóc. 

- Babciu, a więc Staszko był również tym złym bolszewikiem? ”

Niestety, nie było to zrozumiałe dla dziecka.

Również niezrozumiałe ale boleśnie odczuwane było nieprzychylne traktowanie mnie przez niektórych znajomych Babci z przeszłości, ponieważ jej postawa była "solą w ich oku". Np. “pani od matematyki”, dobra znajoma Babci z dawnych czasów, publicznie uznała mnie za matematyczne beztalencie, w co omalże uwierzyłam. Na moje szczęście - tylko "omalże". 

Babcia więc odmiennie od wielu swoich znajomych nie godziła się na życie w uzależnieniu od tych nowych, stadnych reguł Polski Ludowej i wymuszane strachem posłuszeństwo. Dowiedziałam się więc już wtedy - a było to ważniejsze niż to, że tak wiele nie rozumiałam - że trzeba mieć odwagę i być sobie wiernym, aby zasłużyć na swój własny szacunek.

A moja Babcia przez bardzo wiele lat swego życia – gdy żył mój Dziadek razem z nim – a potem już sama, jako członek Caritasu - wierna sobie realizowała swą misję pomagania tym, którzy pomocy potrzebowali. Pracowała całkowicie charytatywnie, nie szczędząc swych sił i swego czasu. Pamiętam ją - gdy starannie ubrana, w gustownym kapeluszu, wędrowała w każdą niedzielę, z puszką w ręce, niezależnie od pogody - przed bramę kościoła, by Z GODNOŚCIĄ zbierać datki na pomoc dla swych podopiecznych. A potem w ciągu tygodnia odwiedzała ich - czasem jej towarzyszyłam - wspinając się na poddasza i schodząc do suteryn. Niestrudzona, pokonywała wiele stopni w starych, niszczonych przez czas domach... Babcia wiedziała że bieda niszczy siły fizyczne, ale może też osłabiać duchowo. A więc dary oraz współczucie to było za mało. Wspierała ich - aby gdy to było możliwe, stawali się odpowiedzialnymi za siebie i swoje rodziny. Aby byli więźniowie potrafili nie powrócić znów do więzienia. Z MĄDROŚCIĄ I SZACUNKIEM pomagała swym podopiecznym odnaleźć zagubiony sens ich drogi. A robiła to z umiejętnością doskonałego terapeuty.,

Wśród Babci podopiecznych byli również ludzie osamotnieni, żyjący na jakimś brzeżku życia. Codziennie zanosiłam od nas z domu obiad dla koleżanki szkolnej mojej Babci - „panny Kasi”. Jak ona się cieszyła gdy do niej przychodziłam! Były również inne samotne panie. Dzieliliśmy z nimi często posiłki, Wigilie, Święcone... A ja dodawałam trochę mojej dziecięcej radości i uśmiechu do ich sierocej samotności.

I uczyłam się, że SZCZĘŚCIA NIE ZACHOWUJE SIĘ TYLKO DLA SIEBIE.

W ostatnim roku wojny razu pewnego weszłam do naszej kuchni i zobaczyłam że siedząca obok Babci nasza znajoma płacze. Zaskoczona spytałam: - “Babciu, dlaczego pani Franciszka płacze?” Babcia mi odpowiedziała - „Bo właśnie dzisiaj Józek, syn pani Franciszki, którego przecież dobrze znałaś, został w „Obozie u Libana rozstrzelony”. Usiadłam obok nich i płakałyśmy razem. Przeżywałyśmy wspólnie stratę młodego Józka, wysokiego, błękitnookiego blondyna, syna swojej Mamy... A ja dowiedziałam się co to znaczy, że ktoś już nigdy nie będzie mógł się ze mną bawić, bo go już nie ma pośród nas. 

 Babcia nie oszczędziła wówczas moich kilkuletnich uczuć. Dziękuję jej za to. Bo taka była moja pierwsza lekcja wiedzy o śmierci, odczuwaniu wraz z kimś jego bólu i bycie przy nim by dodawać mu sił.

Wiele lat później wybrałam się do starego kamieniołomu o nazwie “U Libana”, byłego niemieckiego obozu dla więźniów, gdzie również odbywały się egzekucje... Aby połączyć się w sercu i w duchu z Józkiem i jego towarzyszami...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz